czwartek, 14 czerwca 2012

koniec.

wiem, że nie pisałam.
Wyjechałam w Himalaje, zmieniłam rodzinę, potem wszyscy zaczęli wyjeżdżać, aż wreszcie przyszła kolej na mnie.
Cieszyłam się i nie mogłam doczekać ale teraz... za kilka godzin będę na lotnisku i potwornie się boję.
Nie chcę, żeby to był koniec.
Nie mogę w to uwierzyć.

To był zdecydowanie najlepszy rok mojego życia. 

wtorek, 1 maja 2012

Holi

8 marca 2012 - moje pierwsze w życiu Holi, czyli hinduskie święto wiosny, obchodzone w dzień pełni księżyca w okolicach lutego lub marca.
Po raz kolejny przekonałam się, w jak niesamowity sposób Hindusi potrafią się bawić, i jak bardzo są przywiązani do tradycji - która w prawie nietkniętej formie przetrwała tysiące lat.

Już tydzień przed chodzenie po ulicach zrobiło się niebezpieczne. Wychodząc z domu trzeba było być przygotowanym na to, że ktoś może po prostu rzucić w ciebie balonem z wodą. Mi kilka razy się to zdarzyło, raz na ulicy i dwa razy, kiedy jechałam rikszą...
W dzień Holi, kiedy wyszłam rano z domu, od razu zauważyłam lecące w mą stronę balony, tym razem napełnione kolorowym, niezmywalnym proszkiem. Musiałam uciekać, jednocześnie próbując złapać rikszę (o którą w święta niełatwo), wyglądało to z pewnością komicznie.
Po godzinie stania, podskakiwania, i bezskutecznego wymachiwania ręką w kierunku przejeżdżających pojazdów, zatrzymał się przede mną samochód. Mężczyzna w średnim wieku siedzący w środku opuścił szybę i zapytał, czy mnie gdzieś nie podrzucić. Oczywiście, zaraz włączył mi się w głowie alarm, wiedziałam, że wsiadanie do samochodu obcego faceta nie jest zbyt mądre, ale stwierdziłam, że nie jest w stanie mnie wywieźć w żadną boczną uliczkę tudzież las, bo takowych po prostu nie ma; a stręczenie i niekończące się wyczekiwanie na rikszę przy gradzie spadających ze slamsów pocisków, i biegających wokół mnie w dziwnej ekstazie ich mieszkańców , jest bardziej niebezpieczne. Poza tym jak zwykle miałam przy sobie mój gaz pieprzowy, i w razie czego miałabym wreszcie szansę go użyć. Tak więc po przekonaniu samej siebie wsiadłam do środka. Mężczyzna podwiózł mnie uprzejmie na S.V Road, jak się okazało również stwierdził, że miejsce gdzie stałam jest totalnie niebezpieczne dla białej dziewczyny, i szansa, że do szesnastej udałoby mi się złapać jakąkolwiek rikszę była znikoma.

Kiedy już dotarłam Prafful i Payal, jego siostra, próbowali bezskutecznie przekonać mnie, żebym zdjęła soczewki.Oczywiście odmówiłam, jak zawsze mądrzejsza od wszystkich, aczkolwiek rzeczywiście z moją wadą wzroku poruszanie się sprawiałoby mi nie lada problemy.
 Wyszliśmy na zewnątrz budynku. Grała bardzo głośna muzyka, ludzie obrzucali się proszkiem, z wielkich, grubych węży przyczepionych do słupów lały się strumienie wody. To było niesamowite, naprawdę, to jedna z tych rzeczy, których opisanie nigdy nie odda charakteru całego wydarzenia. Wszyscy tańczyli, śpiewali, tacy radośni; i znów poczułam; co ostatnio zdarza się już co raz rzadziej, jak strasznie kocham ten kraj. Wciąż nie mogę się nadziwić, jak niewiele tu się zmienia - wzmianki o święcie Holi, takim, jakim znamy je dzisiaj, znajdujemy w inskrypcjach datowanych na 300 r.p.n.e. Oczywiście to strasznie silne tkwienie w przeszłości nastręcza masę innych problemów, rodzi hipokryzje, które czasem są nie do zniesienia..obiecuję, że niedługo o tym napiszę.

Aby właściwie przeżyć Holi, powinno się być trochę... na haju. Tradycyjny napój, bhang lassi, przygotowywany z mleka, masali (mieszanki przypraw) i wyciągu z konopi, to już nieodłączna część celebracji tego święta. Krótko mówiąc, płynna marihuana. (witamy w Indiach) . Mieliśmy konkurs, kto szybciej wypije jak największą ilość szklanek, prawie wygrałam (5 w ciągu minuty!)
Potem wróciliśmy do tańczenia, i tak jeszcze przez dwie, trzy, może cztery godzinny, nie mam pojęcia, cali kolorowi i mokrzy. Moje soczewki i oczy, zgodnie z ostrzeżeniami, zabarwiły się na różowo, i kiedy już nie mogliśmy ustać na nogach stwierdziliśmy, że wystarczy.
Wróciliśmy na górę, umyliśmy się, przebraliśmy i wypiliśmy ciepłą herbatę (bez marihuany) . Potem razem z Akashem i Praffulem pojechaliśmy do mnie do domu. Tam przebrałam się w salwar kamiz i założyłam nowe soczewki, wciąż próbując zmyć z twarzy różowe kolory (nie udało się) .
Pojechaliśmy do kawiarni w Juhu, gdzie spotkaliśmy się z Conorem, i po dwóch kawach udaliśmy się do Isconu, świątyni Kriszny, gdzie moja host babcia i jej przyjaciółki siedziały od rana. Od tamtego dnia Iscon stał się moim drugim domem, spędzam tam prawie każdy weekend. Ha, uroki życia ze starszą panią.
W każdym razie, pomimo, że byłam już tam kilka razy z poprzednimi host rodzinami i z okazji przeróżnych świąt, urodzin i "pomyślnych dni" , których w Indiach nie brak, nigdy nie widziałam takiego tłoku. Host babcia powiedziała, żebym przyszła do niej, do pierwszego rzędu tuż przy głównym ołtarzu, jednak po nieudolnych próbach przepchnięcia się łokciami przez rozśpiewano-roztańczono-rozmodlony tłum, poddałam się i usiadłam na schodach obok Praffula. I tak spędziliśmy pięć godzin,siedząc do północy w hinduskiej świątyni, kiwając się w rytm śpiewu mnichów i rozmawiając.
Kiedy tylko się ściemniło, można było wreszcie poczuć na skórze chłodny powiew od morza, wciąż było gorąco, ale ten łagodny, przyjemny wiatr uciszył przynajmniej rozwrzeszczanych Hindusów.
I potem, wracając w tej dziwnej ciszy samochodem do domu, półprzytomna i potwornie zmęczona nagle uzmysłowiłam sobie, że wcale nie chcę wyjeżdżać. I że kocham, kocham ten kraj i tych ludzi.
Ten stan wielkiej miłości nie utrzymał się zbyt długo, ale o tym później ;)


wrzucę zdjęcia jak tylko się załadują na picassę

poniedziałek, 26 marca 2012

Discon

11 lutego okazał się chyba najlepszym jak do tej pory dniem wymiany.

Wtedy też mieliśmy zaprezentować efekt naszej mozolnej, ponad dwumiesięcznej pracy, codziennych treningów i, co bardzo ważne;) , wydawania majątku na dojazdy do Juhu.

Nastał dzień wielkiej Konferencji Dystryktu (DISCON). W jednym z luksusowych hoteli leżącej przy Goregaon dzielnicy Powai, zebrali się rotarianie ze wszystkich bombajskich klubów.
Kilkutysięczny, bardzo poważny tłum pod krawatem.

W momencie, w którym zajechałam rikszą pod hotel zdałam sobie sprawę, że kompletnie zapomniałam wziąć ze sobą mojego hidżabu, a który był niezbędny do przedstawienia.

Ja to ja, a jakże.

Na szczęście ktoś znalazł inną, nadającą się dupattę, dosłownie kilka minut przed występem..
Nakarmiono nas lunchem, który ja osobiście sobie darowałam, i zabrano się za robienie makijażów i ubieraniu nas.. Wciąż mieliśmy ponad trzy godziny, jednak jak to zwykle bywa do ostatniej chwili nic nie było gotowe. Nie mieliśmy nawet czasu na porządną próbę na scenie.
Strasznie się stresowaliśmy, zmienialiśmy kostiumy w niebywałym pośpiechu. Wszyscy tańczyliśmy dwa tańce, potem Chris, Antonia i Valentin prezentowali jogę, po nich Brazylijki, Meksykanki i ja tańczyłyśmy "Jai Ho", a na koniec wszyscy weszliśmy na scenę z flagami. (Kilka dni temu na spotkaniu z Rotary dostaliśmy płyty z przedstawieniem, postaram się wrzucić na picassę. )

Po wszystkim, a właściwie jeszcze będąc na scenie, wszyscy się strasznie wzruszyli, Lethicia płakała. Naprawdę poczuliśmy taką jedność między nami, zrozumieliśmy, jak ważne jest to , czego teraz doświadczamy. Pomimo różnego pochodzenia, religii, pomimo tych wszystkich sporów i problemów które przez te siedem miesięcy pojawiły się między nami; dzięki tym ludziom zrozumiałam, że tak naprawdę wszyscy jesteśmy tacy sami. Jakkolwiek banalnie to brzmi - nie różnimy się od siebie. Przeżywamy dokładnie te same emocje, te same rzeczy nas denerwują, to samo nas cieszy; jesteśmy różni, ale jednocześnie do siebie podobni. W życiu za nic bym tego nie zmieniła.
To był naprawdę przełomowy moment: poczułam, i myślę, że nie tylko ja, jak wiele dała nam ta wymiana. Oczywiście, wszystko okaże się do końca po powrocie do naszych krajów, jednak już teraz czuję, że nie ma barier, nie ma drogi nie do pokonania i wszystkie drzwi są otwarte.
Dostaliśmy owacje na stojąco.

Przez resztę dnia łaziliśmy po pustym hotelu, rozmawialiśmy, obejrzeliśmy pokaz mody i jakiś taneczny występ i zjedliśmy obiad. Wszyscy byli zachwyceni naszym występem, rozmawiali z nami; dowiedziałam się nawet, że w Rotary mam opinię "tej od tych politycznych dyskusji". Okazało się, że moje rozmowy z Conorem i Simonem z Kutchu strasznie się rozeszły po różnych rotariańskich klubach, i teraz wszyscy pytali, czy naprawdę jestem przeciwna wkroczeniu wojsk NATO do porewolucyjnych krajów afrykańskich, i w ogóle to skąd we mnie takie zainteresowania. Hahaha.


Do domu wróciłam padnięta o dwunastej w nocy, a po trzech dniach już byłam w nowej rodzinie - na drugim końcu miasta, granicy Goregaon z Maladem, w domu starszej gudźaratki.
Jest przemiła, jak do tej pory to najlepszy dom w jakim mieszkałam. :)

W następnej notce opiszę Holi, czyli indyjskie Święto Wiosny.
W sumie już tak niewiele czasu zostało do powrotu... kwiecień, w maju wycieczka w Himalaje, 4 czerwca na dwa tygodnie przyjeżdża mój brat i 15 czerwca opuszczam Indie.
Ciężko w to uwierzyć.
Tak samo ciężko jak przed wyjazdem, że w ogóle tu się znajdę.


środa, 29 lutego 2012

Slumdog

Korzystając z uroków noszenia burki wybrałam się pewnego wieczoru do słynnego meczetu Haji Ali.
Pomimo położenia na mojej ulicy, Pedder Road, dosłownie pięć minut spacerkiem, przez pół roku nie udało mi się go odwiedzić. Teraz jednak, niewidoczna, postanowiłam skorzystać z okazji.
Sam meczet powalającego wrażenia na mnie nie zrobił, za to, jak to zwykle w Indiach bywa, moją uwagę przykuło coś pozornie niezauważalnego.

Samotny, marnie ubrany mężczyzna stojący przy wyjściu.

W pewnym momencie wyciągnął w moją stronę rękę: "ammi, one cup of tea, please.." Zatrzymałam się i podeszłam do niego. Prafful, który był ze mną, przyniósł mu tą herbatę, a ja z Conorem, który też był z nami, zaczęliśmy rozmawiać.
Powiedział, że tak naprawdę pochodzi z Haryany. Jest bardzo chory i nie ma pieniędzy na leki, które musi kupować co tydzień za 300 rupii. Miał w oczach tak przejmujący smutek... do tego wszystkiego posługiwał się biegle angielskim, dość niespotykane wśród żebraków. Już, już wyciągałam portfel , gdy zostałam gwałtownie odciągnięta i za odruch serca niebywale skrzyczana: "oszalałaś? nie możesz mu dawać pieniędzy! to wszystko jest ustawione, ci ludzie są trenowani, , a kasa idzie do kogoś z góry... w ten sposób ich wspierasz." Na moje zdziwione spojrzenie padła tylko jedna odpowiedź:
"To są Indie" .
Przykro to mówić, ale okazuje się, że to, co ukazane zostało w filmie "Slumdog Millionaire" - przestępcze siatki wykorzystujące ludzi, często dzieci, by na tym zarobić - to wszystko prawda.
I paradoksalnie naiwni ludzie o dobrych sercach to ich najwięksi sprzymierzeńcy.

....Indie.


niedziela, 26 lutego 2012

Po pierwsze, dziękuję wszystkim którzy na mnie głosowali :) zajęłam 28 miejsce w top setce ( w sumie nominowano 238 blogów) .

*

No więc, po kolei... mam trochę zaległości.

Zaraz po powrocie z Kutchu Rotary zabrało mnie na jedną ze swoich akcji, Blood Donation Camp. Był czerwony autobus, stanowisko na którym wypełniało się ankietę itd. Moim zadaniem było zaczepianie przechodzących ludzi i proponowanie, by poświęcili pięć minut na ten szczytny cel.
Niestety, szło dosyć ... opornie.
Pomijając fakt, że wybrano dosyć słabą lokalizację - blisko peronu kolejki, więc wszyscy strasznie się spieszyli ; ludzie po prostu jakby... nie byli zainteresowani? Niektórzy otwarcie oświadczali , że boją się widoku krwi (jakie samolubne...) , niektórzy tylko potrząsali głową i odchodzili.
Dziwne. Bardzo.
Ja sama strasznie chciałam, ale niestety nie mam jeszcze skończonych osiemnastu lat . Pech.


*

A teraz pora na to, co zapowiedziałam w poprzedniej notce:

Jak poradziłam sobie z non stop gapiącymi się na mnie ludźmi, robiącymi mi zdjęcia dziwnymi facetami, gwiżdżącymi i uważającymi mnie za prostytutkę obleśnymi starymi facetami i innymi tego typu okazami?

Moja decyzja przez niektórych została uznana za dosyć dramatyczną, i w sumie było w tym sporo racji, Anita (pierwsza host mama) stwierdziła, że oszalałam, jednak większość osób była naprawdę przychylnie nastawiona i ze zrozumieniem podeszła do mojego wyboru.
Byłam już naprawdę bezsilna, a sytuacja osiągnęła punkt krytyczny kiedy pewnego wieczoru, na zatłoczonym peronie Bombaj Centrum, ktoś bezczelnie złapał mnie za tyłek.
Wtedy też stwierdziłam, że jednak to zrobię; że mam dosyć, i to jedyne wyjście.

Tak więc już od ponad miesiąca nie ruszam się z domu bez burki.

Czuję się swobodnie, czuję się wolna. Nie mam w sobie tylu negatywnych emocji, bo sama przestałam je wzbudzać. Nikt nie zwraca na mnie uwagi, nie wzbudzam żadnych sensacji poruszając się nawet w największym tłoku.
A przede wszystkim: wreszcie przestałam widzieć ręce, a zaczęłam zauważać ludzi.


tyle na dziś :)





czwartek, 16 lutego 2012

Kutch

W dniach 12 - 16 stycznia wyjechaliśmy wszyscy w podróż na pustynne tereny Gujaratu - stanu leżącego tuż nad Maharashtrą, ojczyzny naszego ojca narodu Mahatmy Gandhiego ;).
Oficjalnym językiem jest tam bardzo dziwnie brzmiące gujarati (ciekawostka: wiele osób powiedziało mi, że "kocham cię" brzmi bardzo gudźaracko) , stolicą stanu jest Gandhinagar a największymi miastami - Ahmedabad i Surat.
Gudźarat to chyba jedyny stan w Indiach, w którym panuje oficjalny zakaz picia alkoholu.

Po męczącej (jak zwykle) i chyba pierwszy raz tak edukacyjnej (mam historię Meksyku w małym palcu i jestem naprawdę zafascynowana! co za cudowny kraj) podróży pociągiem i dosyć zaskakującym powitaniu na peronie czerwonymi różami wsadzono nas do autokaru w kierunku Rann Kutch - niewielkiej miejscowości, w której właśnie odbywał się tradycyjny festiwal regionalny. Po drodze zbombardowano nas wszelkiej maści informacjami na temat tego jakże pięknego miejsca, ale jako że indyjskie pociągi są niebywale wykańczające, nikt nie słuchał. Wybaczcie więc, nie podzielę się niczym ciekawym, miałam wtedy w głowie tylko mydło. Jedyne, co zapamiętałam, to to, że gdybyśmy jechali cały czas tą drogą, na której wtedy byliśmy, nie zatrzymując się, po dwóch godzinach dotarlibyśmy do Pakistanu. Fajne.

Po dłuższym czasie i krótkiej przerwie na herbatę dotarliśmy na miejsce. Na samym środku pustynnego stepu rozbite było obozowisko. Podzielono nas w pary i wszyscy pobiegliśmy zgodnie do białych namiotów spełniać swoje największe marzenie, a mianowicie wziąć ciepły prysznic.
Zostaliśmy zaskoczeni, bo wnętrza tych niepozornych domków wyglądały jak małe pałace - łóżka z baldachimami, śliczne łazienki i nastrojowe lampki.

Przed obiadem, pojechaliśmy oglądać zachód słońca na Białą Pustynię. Cała pokryta solą, wyglądała naprawdę pięknie.
Następnego dnia wszyscy wybrali się w piżamach oglądać z kolei wschód, oprócz mnie i Gaby, które jak zwykle nie mogłyśmy zwlec się z łóżek.
Swoją drogą, Gujarat to potwornie zimne miejsce, przynajmniej w styczniu. Pomimo , że połączyłyśmy nasze łoża, że miałam na sobie dwa swetry, grubą piżamę i ciepłe skarpety, i nawet pomimo faktu, że spaliśmy w trójkę (Andres z niewiadomych przyczyn w środku nocy wpakował nam się do łóżka) , umierałam z zimna.

W następnych dniach zwiedziliśmy pałace gudźaratu, których historiami nie będę was zanudzać, a także przejechaliśmy się na wielbłądzie! Zdecydowanie preferuję te słodkie stworzonka niż słonie.
To, co zasługuje na szczególną uwagę to przyroda. Stepy, pustynie, góry; syciłam tym oczy tak długo, jak mogłam. Moja radość znacznie wzrosła, kiedy ostatniego dnia, w drodze na pociąg, zatrzymaliśmy się w miejscu przypominającym połączenie parku narodowego i schroniska górskiego. Kiedy wspięliśmy się na sam czubek góry, w pobliżu tego "schroniska" zaczęliśmy sobie robić zdjęcia z flagami. W końcu jednak nam się to znudziło, a jako że mieliśmy jeszcze trochę czasu, poszłam z Sashą rozejrzeć się po okolicy.
I cóż.
Przyznaję, że od bardzo, bardzo dawna, nie widziałam niczego, co tak by mnie przeraziło.
I chyba nie ma na świecie rzeczy, którą trudniej byłoby mi zrozumieć.

Hindusi to niebywali, przerażający, obleśni śmieciarze.

Kompletnie nie szanują bogactwa swojej przyrody.

W całym swoim życiu nie widziałam tylu śmieci w jednym miejscu. Do tego w tak pięknym miejscu.

Nie czaję tego, zupełnie nie ogarniam, jak można być tak głupim? Jak można przyjeżdżać, by zobaczyć trochę nietkniętej przyrody, po czym tak strasznie ją niszczyć?

Już przyzwyczaiłam się do faktu, że w Indiach nie ma koszy na śmieci i wszystko wyrzuca się na ulicę, przez co te wyglądają jak wielkie śmietniska. Ale nie jestem w stanie zrozumieć takiej głupoty.

Tym smutnym akcentem skończę opowiadanie o Gudźaracie, to była rzecz, która wstrząsnęła mną najbardziej - przepiękna natura niszczona przez potwornie durnych ludzi.
Tylko w Indiach.

*

Zaraz po powrocie z Kutchu Andres nam się rozchorował (zapalenie wyrostka) a zaraz po nim Terkel (infekcja gardła). Oboje leżeli w szpitalach, zdjęcia z wizyt u Andresa na picassie ;) (Terkela niestety nie udało mi się odwiedzić).
Prawdopodobną przyczyną w obu przypadkach było jedzenie na ulicy. Ach te niemyte rączki.

Wiem, że ostatnio nie brzmię zbyt sympatycznie, ale cóż - po prostu tęsknię.
W końcu i taki moment musi nadejść ;)
Przepraszam wszystkich, którzy czekają na nowe posty, naprawdę się staram ale tak dużo się dzieje, że już kiedy mam chwilę to albo śpię, albo czytam, albo - ok , głupio się przyznać ale - siedzę na kwejku, bo po prostu nie mam siły myśleć. A jako że nie lubię pisać na odwal, z błędami i tak dalej, wolę posiedzieć nawet i kilka tygodni nad jednym wpisem, co niestety powoduje, że pojawiają się rzadziej.

W następnej notce o tym, jak poradziłam sobie raz na zawsze z natrętnymi Hindusami a także o wielkiej konferencji całego dystryktu, czyli jednym z najbardziej udanych dni mojej wymiany :)

Już niedługo!

wtorek, 31 stycznia 2012

KONKURS

Zostałam nominowana w bardzo fajnym konkursie na setkę najlepszych blogów o życiu zagranicą : 'Top 100 International Exchange and Experience Blogs ' .
Byłoby miło, gdybyście zagłosowali, jeśli lubicie mnie czytać:)